Czcigodny Księże Biskupie, drodzy bracia kapłani, siostry zakonne, droga rodzino zmarłej świętej pamięci Kazimiery na czele z ks. prof. Janem i ks. kanonikiem Gabrielem, drodzy parafianie – i wy wszyscy zgromadzeni tak licznie w tej pięknej świątyni!
W tym radosnym okresie, kiedy zgodnie z liturgią dziękujemy Panu Bogu za narodziny Jego Syna, przyszło nam pożegnać śp. Kazimierę, żonę, matkę, babcię, sąsiadkę, gorliwą parafiankę. Człowieka o wielkim sercu, szanującym każdego, skromną i cichą, rozmodloną, pracowitą, zasługującą na szacunek innych.
Wielbimy dzisiaj tajemnicę Boga, który zechciał przyjść na ten świat. Leżące w grocie Dzieciątko Jezus jest Jednorodzonym Synem Bożym, który stał się człowiekiem. Ten Człowiek zbawi ludzkość, umierając na krzyżu. Teraz widzimy Go w stajence owiniętego w pieluszki; po ukrzyżowaniu znów zostanie owinięty płótnem i złożony w grobie. Ikonografia Bożego Narodzenia przedstawiała niekiedy Niemowlę leżące w małym sarkofagu, co ma wskazywać, że Odkupiciel rodzi się, by umrzeć, rodzi się, by dać swe życie jako okup za wszystkich.
Dla nas wierzących dzień śmierci nie jest końcem wszystkiego, lecz „przejściem” do życia nieśmiertelnego, dniem ostatecznych narodzin. Gdyby Jezus nie narodził się na ziemi, ludzie nie mogliby się rodzić dla nieba. Właśnie dlatego narodziny Chrystusa umożliwiają nasze „odrodzenie”! W tym zbawczym odrodzeniu ma już swój pełny udział śp. Kazimiera, którą dzisiaj żegnamy.
Przyszła na świat 18 października 1921 r. w Kadłubie w rodzinie Agnieszki i Mikołaja. Miała troje rodzeństwa: Weronikę, Władysława i Stanisławę. Ponieważ jej ojciec jako wdowiec ożenił się z Agnieszką, dlatego miała dwóch braci i trzy siostry przyrodnie z jego pierwszego małżeństwa.
Gdy miała pięć lat zmarła jej matka, ojciec zmarł w czasie drugiej wojny światowej. Gdy wojna ta wybuchała, Kazimiera miała zaledwie osiemnaście lat, była w wiośnie życia. I te jej najpiękniejsze lata naznaczyła wojenna tułaczka, pięcioletnia przymusowa wyrobnicza praca u niemieckich baorów w Smardach Górnych k. Kluczborka, w oddaleniu od najbliższych, często w głodzie i chłodzie.
Potem, mówiąc w wielkim skrócie, małżeństwo z Janem – organistą, którego pasją była muzyka kościelna, a wielką miłością Chrystusowy Kościół. Żyła z nim, jak wiele podobnych rodzin, w biedzie i wyrzeczeniu. Właśnie dlatego podjęła się pracy w pobliskiej szkole. Wtedy jako jedyna stanęła w obronie zdejmowanego krzyża ze ścian szkoły. Nie pozwoliła, aby został wyrzucony do kosza! To na jest tą cichą, prawdziwą bohaterką! Nie kto inny!
Bez narzekań, bez pretensji podejmowała ze swym mężem codzienny trud. A trud ten stawał się coraz większy. Bóg obdarzył ich pięciorgiem dzieci. Trzeba je było nakarmić, ubrać i wykształcić. A przede wszystkim otoczyć kochającym sercem i bezinteresowną rodzicielską służbą. I otoczono je. Choć nieraz brakowało chleba i węgla w zimie, nigdy nie brakowało serca i dobrego słowa, a nade wszystko modlitwy.
Wszystkie dzieci otrzymały solidne wykształcenie, dwóch synów zostało księżmi – jeden pracuje jako proboszcz, a drugi jako profesor Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie. Jest jednym z najlepszych specjalistów teologii moralnej, co więcej cenionym wykładowcą i promotorem!
Jedna z córek jest katechetką, a druga – pielęgniarką. Trzecia, najmłodsza, tuż po urodzeniu pierwszego dziecka, gdy oczekiwała narodzin drugiego, w kwiecie wieku została zabrana przez Pana. Pamiętamy jej pogrzeb i tę żałość, jaka nam wszystkim wówczas towarzyszyła. Po latach śp. Kazimiera doświadczyła śmierci swojego umiłowanego męża. Nie pozostała jednak sama. Miała kochające dzieci.
Zamieszkała ze swoją dobrą córką Zofią i jej mężem Marianem – należy się im ogromna wdzięczność za to wielkie dobro – i przy nich, troskliwa, wyrozumiała, czuła, przygotowywała się powoli na dzień, w którym posłyszy kołatanie i otworzy się brama. A kiedy przybywało lat i zbliżała się setna rocznica jej urodzin z właściwym sobie uśmiechem mówiła: chyba Pan Bóg o mnie zapomniał, ale ufam, że wkrótce przyjdzie, by mnie stąd zabrać. Już tylu moich bliskich zabrał i mnie też zapewne zabierze!
Była człowiekiem wielkiego serca, które miała otwarte dla każdego. Odznaczała się nadzwyczajną dobrocią i wielką inteligencją ducha. Dobrze orientowała się w sprawach codziennego życia, posiadała niezwykły dar rozumienia trudnych spraw, umiała je odpowiednio ocenić i wskazać sposób wyjścia z trudnej sytuacji. Przy tym była prostolinijna i uprzejma. Nie zapamiętywała doznanych krzywd i nie obnosiła się z doznanymi upokorzeniami.
Umiała przebaczać, nie pamiętać, wychodzić ponad trudną rzeczywistość. Do końca swoich dni zachowywała dziecięcą prostotę, co było widoczne w jej sposobie mówienia i niezapomnianym uśmiechu. Pamiętam ten jej życzliwy uśmiech, dobre i mądre słowa. Dziękuję jej za ten krzyżyk zrobiony nam wówczas na czole.
Była człowiekiem głębokiej wiary. Jej życie po brzegi wypełniała modlitwa. Każdy dzień rozpoczynała z Bogiem i z Bogiem kończyła. Pomagała jej w tym bliskość kościoła, zwłaszcza w Kadłubie. Można powiedzieć, że wraz z mężem wydeptała ścieżkę do swojego kościoła parafialnego i wyklęczała swoje miejsce w ławce kościelnej najpierw w starym, a potem tutejszym nowym kościele.
Jej umiłowaną modlitwą była Eucharystia, w której prawie każdego dnia uczestniczyła. W czasie Eucharystii przyjmowała do swojego serca Komunię św., jako pokarm na życie wieczne. Po jej przyjęciu trwała na długim dziękczynieniu.
Kochała modlitwę różańcową, w zasadzie z różańcem się nie rozstawała, nosiła go przy sobie w dzień i w nocy, bo on dodawał jej sił. Każdego dnia odmawiała modlitwę „Anioł Pański”. Do najbardziej umiłowanych form modlitwy zaliczała „Koronkę do Miłosierdzia Bożego”.
Na godzinę „miłosierdzia Bożego” przerywała swoje prace, nawet rozmowy, i klęcząc powtarzała słowa modlitwy do Jezusa Miłosiernego, w Jego Miłosierdziu dostrzegała bowiem ratunek dla siebie i grzesznej ludzkości. Dobrze znała słowa, które On powiedział do siostry Faustyny: „Mam szczególne upodobanie w duszy, która zaufała dobroci mojej. A w godzinie śmierci stanę pomiędzy Ojcem, a duszą konającą nie jako Sędzia sprawiedliwy, ale jako Zbawiciel miłosierny” (Dz. 1541).
Wiara była dla niej natchnieniem do codziennej służby rodzinie i umocnieniem na niełatwym posterunku jej obowiązków. A kiedy piętrzyły się cierpienia i krzyże, w wierze szukała wyjaśnień. Było to widoczne szczególnie w okresie jej starości, gdy z każdym dniem ubywało jej sił, a przybywało dolegliwości i cierpień.
Poprzez wiarę patrzyła na zbliżającą się śmierć. Ani na chwilę nie oddaliła się od Chrystusa, w Jego rękach złożyła swoje życie i w Nim widziała swoje zbawienie. Wierzyła, że Jej Odkupiciel Zmartwychwstały jest Panem życia! On był dla niej naprawdę drogą, prawdą i życiem – a Kościół Jego ciałem.
Pamiętała o słowach Jezusa: „Niech będą przepasane biodra wasze i zapalone pochodnie. A wy podobni do ludzi, oczekujących swego pana, kiedy z uczty weselnej powróci, aby mu zaraz otworzyć, gdy nadejdzie i zakołacze. Szczęśliwi owi słudzy, których pan zastanie czuwających, gdy nadejdzie… Wy też bądźcie gotowi, gdyż o godzinie, której się nie domyślacie, Syn Człowieczy przyjdzie” (Łk 12, 35–37.40).
I w ostatni wtorek rano Jezus przyszedł, i zakołatał do drzwi jej serca. Zastał ją Pan czuwającą. Teraz jest na Jego uczcie. Zasiadła już do tego stołu, przy którym, według sugestywnego obrazu z kart Ewangelii, sam „Pan domu przepasawszy się będzie usługiwał zaproszonym” (Łk 12, 37); do stołu, przy którym pokarmem duszy stanie się oglądanie samego Boga, przez bogactwo swej miłości będącego niewyczerpanym źródłem wiecznej radości bez cienia. Ufamy, że Jezus rozpoznał w niej swoje dziecko i stał się dla niej niegasnącym światłem.
I jeszcze jedno nasze westchnienie: spraw to, Jezu, Boskie Dziecię, niech Cię kochamy nad życie. Niech miłością odwdzięczamy miłość, której doznawamy. Święta Panno, Twa przyczyna niech nam wyjedna u Syna, by to Jego Narodzenie zapewniło nam zbawienie. Amen.